Zostawiłem rower w sklepie, przepakowałem się w plecak, wypiłem czaj w hotelu (4 złote! !!) I ruszyłem doliną w górę. Była tam ścieżka do całkiem ładnego wodospadu, dokąd dochodzi większość turystów (strasznie dużo Ruskich).
Można iść dalej by dojść do nadal czynnej bazy wspinaczkowej (nadal bo była to baza sowieckich wspinaczy a Ala Archa to były sowieckie Tatry).
Nie spieszyłem się bo w założeniu był to dzień odpoczynkowy mimo, że mięśnie poz chodzenia nie miały od czego odpoczywać - do czasu. Po drodze było wiele przerw np śniadanie o 14 nad pierwszą spotkaną rzeką oraz chat na internecie.
Wypiłem cytryny z pkp intercity w ramach zwalczania przeziębienia (herbata w hotelu miała na celu to samo), które zaczęło się w nocy przed wejściem do parku.
Do bazy dotarłem koło 19 (jeszcze więcej Ruskich) i robiłem namiot (za jak się potem okazało 200 som) akurat żeby zdążyć schować rzeczy przed deszczem (także plecak Martina z Czech ). Następnie przystąpiłem do gotowania obiadu budząc moja kuchenką znaczny podziw zwłaszcza wśród Ruskich. Zostałem razem z Czechami zaproszony do ruskiej improwizowanej kuchni. Czesi również byli pod wrażeniem mojej kuchni ("jednoruche a practickĕ!").
Po pewnym czasie 6-cio osobowy zespół był już umówiony na wyjście na korepetycje za radą Ruskich wspinaczy.
Naszym celem był Uczitel (nauczyciel) 4540 m n.p.m. Góra leżąca blisko bazy i często brana jako pierwszy cel w ramach aklimatyzacji.
Plan był wyjść o 8. O 8.30 juz prawie wszyscybyli gotowi oprócz czeszki. Udało się wyjść o 9.20 (na zdjęciu z namiotami widać niecierpliwiącą się męską cześć ekipy).
No i poszliśmy. Zaczęliśmy z obozu na 3200. Ścieżki w lewo zaczęliśmy szukać parę metrów za późno przez cooczywiście źle poszliśmy. Doszliśmy prawie do kolejnego obozu na 3900, gdzie pomyłka stała się oczywista.
Gdy wróciliśmy trochę, znalazłem skrót do właściwej ścieżki (tak się wydawało bo było na niej dwóch Francuzów tez idących na Nauczyciela ). Była 12 , Czesi zostali z tyłu a ja dogoniłem Francuzów.
Oni nie byli na właściwej drodze, ale wspólnie do niej doszliśmy. Potem droga na szczyt była juz prosta (w sumie od początku była prosta, jeśli się spore gdzie skręcić).
Francuzi tez byli wolni wiec poszedłem dalej sam. Aklimatyzacja jaką mieliśmy z Michałem w górach wciąż trzymała dużo bardziej niż się tego spodziewałem. Np na 3500 gdy wszyscy dyszeli ja mogłem biegać ;)
Na szczycie o 14.45 spotkałem jeszcze 4 osoby. Zejście było makabrycznie męczące - kamienie sypały się nie tylko spod nóg, ale również do moich butów do okazyjnych nizinnych wędrówkach. Z Czechów tylko 2 zdecydowała się iść na szczyt; Martin i grzebiąca się dziewczyna.
Ja wróciłem do bazy; zjadłem makaron i zszedłem w dół żeby rozbić się pod wodospadem, gdzie było cieplej.
Kolejnego dnia zszedłem po rower i w półtorej godziny później siedziałem Juz u Natana, gdzie jest teraz wyjątkowo pusto.
Z ciekawostek: nie spotkałem śnieżnej pantery, która podobno tam występuje, ale rano do obozu przyszły kozice. Z Martinem widziałem też wiewiórki ziemne (ja mówię, że to to samo co Chip i Dale, a Martin "Ano, to se musa byt oni").
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz