Na wieczór czwartego dnia drogi dojechaliśmy do wioski. Po drodze kilkanaście km udało się przejechać autem z sianem, które odwiedzało wszystkie jurty. Akurat wtedy się rozpadało. Kupiliśmy w sklepie wodę. Byliśmy całkowicie ubłoconeni. Szukając miejsca na nocleg (nikt spośród jednej osoby spod sklepu z nami nie gadał, więc wioskę sklasyfikowaliśmy jako niegościnną) zastanawialiśmy się nad miejscem nad rzeką obok jakiegoś domu. I wtedy zjawił się On - Czołponbaj, kirgiski demon gościnności.
Po hektolitrach czaju z mlekiem nalewanego przez babuszkę, gdy tylko opróżniło się miseczkę, kilku kieliszkach wódki (flaszka była opłatą za nocleg - za butelkę 80 somów czyli 5,60, więc zapłaciliśmy podwójnie), naszym obiedzie zdzielanym na ich kuchni zaczęły się długie rozmowy. Ich efekt był taki, że Wojtek może zostać na stałe, a Michał do Biszkeku (z jakiegoś powodu).
Na noc dostaliśmy od Czołponbaja najgrubszy na świecie koc.
Rano był długi deszcz, który przeczekaliśmy u Czołponbaja przy hektolitrach czaju od babuszki. (Czolponbaj proponował by zostać jeszcze jeden dzień). Popołudniu żewnie żegnani, po śniadaniu, kumysie i sesji foto Wyjechaliśmy w stronę Narynu. Zostało tylko 60 km.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz