Zjazd chcieliśmy załatwić szybko. 2 dni i jesteśmy w Narynie. Niestety każdego dnia udawało się przejechać połowę planowanego dystansu oraz skrócić planowany dystans na kolejny dzień o połowę.
I tak przez 3 dni.
Dolina była piękna. Co chwile trzeba się więc było zatrzymać. Droga była raczej przyjemna, a czasem nie.
Po zjechaniu z pierwszej stromizny okazało się, że do Narynu jest 130 km i 1000 m w dół, a więc mniej niż 10m spadku na kilometr.
Pierwszego dnia pokonaliśmy jakieś 30 km. Wtedy też Hiszpan zyskał przydomek Stalowy Żerar, bo już czuliśmy, że szybciej wjechał niż my zjedziemy.
Spotkaliśmy wiele stad koni. Jurt nie było, były namioty. Jurty pojawiły się dopiero kolejnego dnia, niżej. To samo owce i krowy. I świstaki - widzieliśmy chyba ze sto. Za każdym zakrętem piszczały i uciekały do norek- tłuściochy. Przestrzegano nad kilka razy przed wilkami, ale nawet ich nie było słychać.
Wieczorem spotkaliśmy drużynę Norwegów z rowerami. Na drużynę składało się 2 Norwegów oraz 4 Kurgizów: przewodniczka, 2 kierowców i kucharz. 2 terenowe samochody i 4 namioty z czego jeden to jadalnia. Kirgizka przewodniczka była fajna i mówiła po ang, pytała jaka droga jest tam skąd przyjechaliśmy. Norwegowie byli norwescy, czyli zachowawczy.
Chcieliśmy się rozbić obok nich (ze względu na kucharza). Zdjęliśmy sakwy i poszliśmy się umyć w lodowatej wodzie spływającej z widocznych w górze lodowców. Obóz Norwegów był rozbity w tak fatalnym miejscu, że uciekliśmy od nich - potwornie tam wiało. stanęliśmy kilka km dalej na starym jurtowisku - kirgiscy pasterze jak i my -wiedzą gdzie się rozbić w przeciwieństwie do Norwegów, kierowców i kucharzy.
Była to kolejna dość zimna noc, ale dało się spać (Wojtek). Wciąż byliśmy na jakiś 3500 m n.p.m.
Rano wstaliśmy dość wcześnie, a zebraliśmy się jak zwykle. Koło 10 zaczęliśmy drugi dzień zjazdu. Konie, krowy, barany, świstaki, pasterze na koniach (dzieci na osłach) i jurty.
W jednej dostaliśmy wodę, w innej czaj, chleb i kumys (Kirgizi wszystko zawsze z chlebem spożywają). W jurcie była solarna bateria oraz saba -czyli coś jak pionowo postawiony miech kowalski, do którego wieczorem wlewa się końskie mleko. Jest rączka do ubijania jak kij od miotły żeby od czasu do czasu zamieszać. Rano kumys gotowy.
Muszę przyznać, że regularnie stosowany kumys na pewno nie szkodzi (w).
Musieliśmy tez przekraczać mnóstwo cieków wodnych. Większość dało się przejechać (mocząc nogi lub nie). Trzy były naprawdę spore i przeprawa jednego roweru zajęła 12 minut. Dlatego z kolejnymi większymi juz nie bawiliśmy się w suche przeprawy, ale przełaziliśmy w bród na wprost.
Jadąc dalej spotkaliśmy lokalnego kowboja (wolnikiem w Pekinie 1,5 goda był (podnośnikiem ciężarów)). Teraz pasie barany bo miał problemy z kręgosłupem i dał nam pojeździć na swoim
W i M
Kochkor
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz